sobota, 27 grudnia 2014

Czytanie szkodzi!

Tak, tak, tytuł nikogo nie myli. Czytanie szkodzi. Taką oto tezą zasłynął niejaki Michał R. Wiśniewski (zapewne nie ten od "Filiżanki" ;)) w swoim artykule. A dlaczego czytanie szkodzi? Odpowiedź jest prozaicznie prosta.


Czytanie szkodzi, ponieważ w książkach, jakie można znaleźć, znajdują się opinie, które są błędne. A dlaczego są błędne? Bo kłócą się z opiniami i poglądami pana Michała. Tak więc dochodzimy do konstatacji, iż czytanie jest niebezpieczne, bo ktoś może pokazać ideologiczne wartości sprzeczne z politycznie poprawnymi myślami od jakiegoś czasu torującymi sobie miano jedynej słusznej prawdy w przekazie publicznym. Ale bez rzucania bezpodstawnego jadu w stronę niczyją, jak to zazwyczaj w internecie się dzieje, parę przykładów poniżej.

Autor ma pod kontrolą cały świat, łącznie z prawami fizyki: może opisać rzeczywistość, w której Żydzi n a p r a w d ę rządzą Polską (opowiadania Barnima Regalicy), Rosjanie i Niemcy wraz z byłymi ubekami n a p r a w d ę dokonują czwartego rozbioru Polski ("Pieprzony los kataryniarza" Rafała A. Ziemkiewicza) albo Bóg n a p r a w d ę istnieje ("VALIS" Philipa K. Dicka, któremu po udarze fikcja i rzeczywistość zlały się w jedno). Jest to prawdziwa paranoja - logiczna konstrukcja oparta na jakimś absurdalnym założeniu (biorącym się często z niewiedzy autora, np. czym naprawdę są parytety). Czy w ten sposób można pokazać jakąś prawdę o świecie i o człowieku?

 Jak widać, nieistotne jest to, że autor może samoczynnie myśleć i próbować poruszyć ważny problem za pomocą fikcji literackiej. Tworzenie prozy opartej na gdybaniu jest zakazane, jeżeli myśl przewodnia opowiadania lub książki jest sprzeczna z jakimś przeciwstawnym ideałem. Bo jakże to możliwe, by ktoś napisał, że Polska po II Wojnie Światowej była znów poddana rozbiorom, albo że Bóg naprawdę istnieje (bo przecież kwestia wiary lub zbudowania na niej fikcji jest niedopuszczalna). Nieistotne jest, iż autor może chcieć dać wyraz swoim tekstem jakiemuś problemowi, albo analizą przyczynowo-skutkową chce pokazać, co mogłoby się stać, gdyby i jakie mogłyby być tego konsekwencje. Przecież uprawianie gdybania nie może być akceptowalne, jeżeli porusza tematykę stanowiącą jakieś tabu. Skoro Żydzi są w Polsce narodowością, która tak bardzo ucierpiała, jakakolwiek fikcja pokazująca ich w roli jakkolwiek uznawanej za negatywną nie przystoi.

Ale łatwo się w metaforze zgubić. W komiksach i cyklach filmowych "X-Men" śledzimy zmagania grupy obdarzonych supermocami mutantów, którzy z racji tych mocy zmagać się muszą głównie z nietolerancją społeczeństwa. Rzecz pochodzi z lat 60., a mutanty są metaforą prześladowanych mniejszości - walczących o prawa obywatelskie Afroamerykanów czy gejów.

Tu właśnie widać, jak łatwo wpaść w pułapkę metafory. Strach przed mutantem strzelającym z oczu, zdolnym do regeneracji, czytającym myśli albo potrafiącym wysysać energię życiową z człowieka wydaje mi się całkiem naturalny. Dlatego nie uważam, żeby mutant o zabójczych zdolnościach był dobrą metaforą Afroamerykanów czy gejów, bo Afroamerykanie zwyczajnie nie mają potencjalnie zabójczych paranormalnych zdolności. Strach przed mutantem jest strachem racjonalnym, strach przed mniejszościami jest strachem rasistowskich paranoików.

Autor w swoim tekście krytykuje również Andrzeja Pilipiuka, który pochwala w jednej ze swoich powieści pańszczyznę. Ale już wykreowana postać egzorcysty, czyli katolika - kogoś będącego, dla owego autora, kimś gorszego gatunku, jako pijaka i wieśniaka nie jest wspomniane, bo nie pasuje do ogólnej koncepcji Michała R. Wiśniewskiego. Lecz być może jest tak, że sposób porównania katolika z wieśniakiem pędzącym bimber "wydaje (...) się całkiem naturalny". W owym tekście widoczne jest, iż ów dziennikarz nie chce przyjąć do wiadomości, że twórca swojego dzieła może używać różnych form wyrazu do pokazania jakiegoś problemu. Tak jak próbowano uczyć tolerancji do inności poprzez "Brzydkie kaczątko", "E.T.", tak można to robić również za pomocą mutantów początkowo nieakceptowanych przez nikogo. Tyle, że serię "X-Men" kieruje się do trochę starszych osób, a więc takich, które już jakąś wrażliwość na sprawy społeczne mają. A przecież sednem tych opowiadań jest stopniowe oswajanie z głównym bohaterem i wywoływanie sympatii do niego, niezależnie czy będzie cyborgiem, mutantem, zwierzątkiem czy trupem.

Dodatkowym aspektem jest swoboda wyboru swojej drogi twórczej. Skoro artystka ma prawo pluć z pochwy wypełnionymi farbą jajkami na płótno w środku miasta w celu przekazania czegoś, tak Marvel może uczyć tolerancji do mniejszości poprzez zmutowanych superbohaterów.

Czy fantastyka jest zatem zbędna? Nie, to wciąż świetne narzędzie do opowiadania o świecie. Filmowe i książkowe przypowieści to punkt wyjścia do dalszej narracji. W filmie "Mroczny Rycerz powstaje" starły się uwarunkowania mitologii Batmana (bohater musi być dobrym miliarderem i koniec) i współczesnych skojarzeń (np. z ruchem Occupy Wall Street, który powstał później niż film). Doskonale tu np. widać, co się dzieje, gdy system opieki społecznej opiera się na filantropii - kiedy Bruce Wayne chowa się przed światem na osiem lat, sponsorowane dotąd przez niego sierocińce upadają. Można z tego wyciągnąć nauczkę: co się stanie, gdy fundator jakiejś dużej akcji dobroczynnej strzeli focha i zabierze swoje zabawki? Opieka społeczna nie może opierać się na charyzmatycznych jednostkach.
Albo może to nas nauczyć, że osoby zamożne i zarazem charytatywnie działające są bardzo cenne dla społeczeństwa. Szczególnie w obliczu badań, z których wynika, iż to najzamożniejsi robią najwięcej dla innych.

Dojrzały czytelnik zrozumie, że to tylko bajka, ale jak odbierają to słabiej ukształtowane umysły, które zatrzymują się na "pierwszej myśli"? Nie zdziwiłbym się, gdyby właśnie lektura "Świata Dysku", z morałami zamkniętymi w wygodnych bon motach, była z jedną przyczyn popularności "krula" Janusza Korwin-Mikkego wśród młodzieży. Lord Vetinari na miarę naszych możliwości, który "mówi, jak jest" i każdy problem może rozwiązać odpowiednim powiedzonkiem.
Sedno całego opowiadania można znaleźć w tym akapicie. Autor boi się, że poprzez czytanie treści przeciwstawnych ferowanych przez niego, przyszła młodzież może głosować na kogoś, kto nie przystoi do jego światopoglądu. Nieistotne jest, że młode osoby, w większości, podczas lektury skupiają się na bohaterze i jego sukcesach, oraz na walce dobra ze złem, a dopiero później zaczynają myśleć o abstrakcyjnych poglądach ogólnospołecznych. I kłóci się to również z cytatem z samego początku artykułu:
 
Łatwo Pratchettowi kpić z wad demokracji, gdy buduje jednocześnie postać Patrycjusza Ankh-Morpork, Lorda Vetinariego, który wprawdzie jest tyranem, ale n a p r a w d ę dba o miasto i interesy mieszkańców.
Przecież demokracja akceptuje wszystkie poglądy, a nie tylko jeden słuszny. I demokratycznie wygrywa to, co ma poparcie, a nie to, co mądre. Czyli demokracji nie można krytykować, bo jest najlepsza, ale również nie można w niej dopuścić do głosu innych poglądów, bo są niesłuszne. 

I nie ujmuję autorowi próby szukania pewnych czynników napędzających pewne procesy społeczne wśród literatury, jednak jego recepty są złe. Bo czytanie nie szkodzi, czytanie rozwija z każdą przeczytaną książką. I najlepiej, by były one jak najbardziej zróżnicowane. Ale nie dla autora, który wybiórczo szuka dziury w całym, tylko po to, by pokazać wyższość swojej ideologii. Czyli robienie tego samego, za co krytykowano w Gazecie Wyborczej kiedyś księży mówiących o szatańskości Harrego Pottera przez pewne elementy książek pani Rowling.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz